Rocznica uruchomienia latarni morskiej ROZEWIE jest doskonałą okazją, aby zapoznać wszystkich z piękną opowieścią Feliksa Fenikowskiego.
Zapraszam do lektury :)
Feliks Fenikowski "Kto pierwszy zapalił ogień na Rozewiu?"
Gniewne morze przy Rozewskim Przylądku stało się postrachem sterników.
Coraz to więcej okrętowych wraków czerniało w pianach pod urwiskami
kępy. Coraz to więcej marynarzy padało ofiarą złośliwego diabła,
przywiązanego do utopionej kotwicy. Najgroźniejszą zaś pułapką był
wielki, granitowy głaz, wynurzający się z kotłowiska fal jak ząb
kamienny, nazywany po dziś dzień mianem „Frank".
Frank - tak się ongiś zwał dobry żeglarz i bogaty kupiec z Kalmaru
- utracił podczas zarazy całą swoją rodzinę z wyjątkiem najmłodszej
córki, jasnowłosej Krysty, która odtąd towarzyszyła ojcu we wszystkich
żeglugach po Bałtyku.
- Przynosisz mi szczęście, moja córo - mawiał brodaty kupiec. - Nigdy
jeszcze tak mi się nie darzyło, jak teraz, kiedy ty jesteś przy mym
boku.
Kupował jej piękne klejnoty, kute przez gdańskich złotników, kupował jej sznury złotego bursztynu.
W pięknej i strojnej Kryście kochała się cała załoga od chłopca
okrętowego aż do sternika. Co wieczora zasłuchiwali się w jej dźwięczny i
tęskny śpiew, dochodzący z szyperskiej kajuty:
Wielka Niedźwiedzico, ty gwieździstooka,
nie kryj się za chmury, jeno świeć z wysoka.
Jeno świeć z wysoka i sprzyjaj w tej drodze
przez morskie kipiele ojcu i załodze...
Sprzyjały też Frankowi gwiazdy i wiatry, jakby zaklęte pieśnią jego córy. Mewy siadały na masztach i rejach, by posłuchać śpiewu jasnowłosej Szwedki. Morświny wynurzały się z wody i
ciągnęły orszakiem wokół korabia, a stary Frank gładził siwiejącą brodę
i powtarzał wesoło:
- Miłuje cię morze, córko moja. Pókiś ty na pokładzie, nic nam nie grozi.
Za wcześnie się cieszył. Nadeszły bowiem jesienne sztormy. Kusy Purtk
znów szarpać się począł w podwodnym więzieniu, rycząc i budząc
grzywiaste fale.
Okręty chroniły się w przystaniach, omijały gniewne wody pod Rozewiem,
ale szwedzki kupiec, dumy w to, że córka szczęście mu przynosi, puścił
się w nową podróż.
- Co mi tam sztormy i wiatry - śmiał się, kiedy gdańszczanie ostrzegali
go, by pozostał w porcie. - Co mi tam wszystkie diabły morskie zrobią?
Córka moja jest ze mną, a przy niej najgroźniejsza burza mi niestraszna.
I nie zwlekając kazał żeglarzom podnieść kotwicę. Wypłynęli na morze,
minęli czub Helu. Okręt pod wydętymi żaglami dążył ku Kołobrzegowi.
Zapadła noc. W kajucie zapalono latarnię, a Frank, pochylony nad mapą,
poprosił Krystę, by jak co dzień zaśpiewała mu którąś ze swych pieśni.
Posłuszna córka posłuchała ojcowskiej prośby.
Zaczęła nucić:
Wielka Niedźwiedzico, okrętników matko,
świeć z mrocznego nieba -żeglującym statkom.
Świeć z mrocznego nieba, gwiezdnooka pani,
korab ojca mego prowadź do przystani.
Zasłuchał się w piosenkę sternik okrętu. Zadumał się, rozmarzył. Nie
spostrzegł, że czarny obłok zakrył gwiazdę przewodnią. Nie spostrzegł,
że Bałtyk poczyna podnosić grzbiet, jeżyć pienistą grzywę. Nie
spostrzegł grożącego niebezpieczeństwa i zamyślony sterował na oślep
przed siebie.
Nagle jęknęły wręgi.
Trzasnęła burta rozdarta granitowym kłem głazu. Zachybotał okręt,
zadarł dziób wysoko w górę i począł tonąć. Woda z szumem wdarła się do
ładowni i kajuty, zalała pokład. W ciemności rozległy się przerażone
krzyki:
- Giniemy!
- Córo moja, gdzieżeś jest?
- Ojcze, ojcze...
- Ratujcie!
Huk kipieli zagłuszył wołania. Zamknęła się wzburzona toń nad czubkami
masztów Frankowego korabia. Na dno poszli okrętnicy. Z całej załogi
ocalała jedynie jasnowłosa Krysta, którą fale wyrzuciły na rozewski
brzeg.
Dziewczyna wspięła się na urwisko. Z wodorostami w rozplecionych włosach
i fałdach wilgotnej sukni poczęła drżącymi rękami zbierać gałęzie i
chrust. Ułożyła stos, by ojcu i żeglarzom, jeśli uczepieni szczątków rei
i masztu walczą tam w ciemnościach z grzywaczami, wskazać drogę do
lądu. Ale nie miała krzesiwa i hubki, aby rozpalić ogień, wołała więc
wyciągając białe ramiona ku gniewnemu morzu:
- Ojcze, ojcze!...
Nie doczekała się odpowiedzi. Stary Frank razem ze swymi towarzyszami
znalazł już grób na morskim dnie. Ale z checzy przy Lisim Jarze
przyszedł, zwabiony nawoływaniami, młody rybak imieniem Fabisz. Zobaczył
jasnowłosą, rozszlochaną dziewczynę, pomógł jej podpalić stos. Podszedł
do niej, wysłuchał jej opowieści o rozbiciu, spierzchniętą dłonią otarł
łzy toczące się z jej oczu.
- Nie płacz, miła - szepnął. - Chodź do mojej chaty. Nie zabraknie ci w
niej niczego. Odpoczniesz, uspokoisz się, a jeśli zechcesz, będziesz
mogła pozostać ze mną na zawsze.
Tak się też stało. Jasnowłosa Szwedka poślubiła kaszubskiego rybaka i
została na Rozewskiej Kępie. I co nocy rozpalała na stromym urwisku
ogień, aby czerwone jego płomienie, widoczne daleko na morzu, uchroniły
zbłąkanych żeglarzy i rybaków od losu jej ojca, którego imieniem nazwany
został ostry głaz, sterczący z białych pian.
Kiedy umarła, czynili to samo jej synowie i wnukowie, a kusy Purtk
pienił się i zgrzytał na dnie, wściekły, że złość jego jest bezsilna.